„Chcecie bajki? Oto bajka” –
pytał Jan Brzechwa w utworze „Pchła Szachrajka”. Od razu skojarzyło mi się to z
„Collide”. Bo ten zwrot idealnie, moim zdaniem, określa debiut Gail McHugh. :-)
To bajka, tylko że dla dorosłych.
Występuje w niej idealny książę Gavin, który jest bajecznie bogaty, wygląda
zjawiskowo, ma zabójcze błękitne spojrzenie, wyraźnie zarysowane mięśnie ramion
i brzucha, złotą opaleniznę oraz miękki jak kaszmir głos. Do tego jest
uczuciowy, zaradny, pomocny, rodzinny i bohaterski. Należy do zamożnego świata
nowojorskiej socjety, lecz nie jest szczęśliwy z powodu zranionego serca. Do
czasu aż pewnego dnia poznaje kopciuszka, czyli Emily.
Zwykła dziewczyna z Kolorado uchodzi za wielką piękność. I choć autorka nie wyjaśnia, na czym
dokładnie owa uroda polega (czy na szmaragdowym spojrzeniu, czy na pomalowanych
błyszczykiem ustach?), to Gavin zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia.
Również jej wpada w oko „Pan Wysoki, Przystojny i Podniecający” (jak go określa
w myślach). Niestety, para nie może być razem z powodu… chłopaka Emily,
Dillona.
To on odgrywa tu postać „złej
czarownicy”. Mimo że ściągnął główną bohaterkę do Nowego Jorku, pomagał w
ostatnich chwilach życia jej chorej mamie, opłacił szpitalne rachunki i pokrył
koszty pogrzebu, to i tak ostatecznie okazuje się być złym człowiekiem. Emily
czuje się jednak wobec niego bardzo zobowiązana. I dlatego lawiruje pomiędzy
dwoma mężczyznami.
Na tym mniej więcej polega fabuła
„Collide”. Ich jest dwóch, ona jedna. Jeden jest archetypem księcia z bajki,
drugi mimo początkowej pomocy, w końcu pokazuje prawdziwą twarz pijaka i
damskiego boksera. Wybór jest aż nadto oczywisty, ale nie dla niezdecydowanej
Emily.
Przyznaję, że pierwsza część
„Collide” trochę mnie zawiodła. Wszystko aż nazbyt przypominało mi znajome
motywy z „Kopciuszka”, „Zmierzchu” i „50 twarzy Greya”. Bohaterowie zostali do
granic przerysowani, by wiadomo było, kto jest dobry, a kto zły w rozgrywce o
serce dziewczyny.
Ciężko mi było znaleźć też cokolwiek
odnoszącego się do rzeczywistości, przynajmniej tej polskiej. Na przykład Gavin
nie pracował zbyt wiele, a jednocześnie stać go było na mieszkanie na 75
piętrze wieżowca z widokiem na Upper East Side. Kiedy organizował weekendową
imprezę w swoim domku letniskowym w Hamptons, przysyłał po gości limuzynę z
szoferem. A kiedy potrzebował kupić jakąś rzecz w sklepie, wysyłał po to z
samego rana swoją asystentkę.
Dopiero w połowie książki coś się
zmieniło. Mniej więcej w momencie, kiedy Gavin założył zwyczajne ubranie (a nie
spodenki lub garnitur od Armaniego), zaczął bardziej przypominać człowieka, a
nie bożyszcze i zaprosił Emily na mecz Yankeesów. Wtedy dopiero zainteresowała
mnie ich historia miłosna. Z bohaterów jakby „zeszło powietrze” i zamiast taksować
siebie wygłodniałym wzrokiem, oceniając jedynie wygląd zewnętrzny, zaczęli się w
końcu poznawać. Odtąd z ciekawością śledziłam ich losy i uwierzyłam w tę miłość.
„Collide” na pewno poleciłabym
osobom lubiącym oderwane od rzeczywistości love story. Gdzie miłość determinuje
dosłownie wszystko. Gdzie mężczyzna staje się dla kobiety „powietrzem” i
odwrotnie. Gdzie po pocałunku bohaterowie „rozsypują się na milion kawałków”.
Gdzie patetyzm miesza się z sentymentalizmem, a świat literacki jest dużo lepszy
od szarości za oknem. Ja odkąd przestałam doszukiwać się w tej historii
odniesień do rzeczywistości i zaczęłam ją traktować z przymrużeniem oka,
spędziłam całkiem miły czas z książką. W końcu kto z nas nie lubi lub kiedyś nie
lubił czytać bajek? :-)
Ulubiony cytat:
Tytuł: „Collide”
Autor: Gail McHugh
Wydawnictwo: Akurat
Data wydania: 17 czerwca 2015
Ilość stron: 347
Moja ocena: 6/10
Autor: Gail McHugh
Wydawnictwo: Akurat
Data wydania: 17 czerwca 2015
Ilość stron: 347
Moja ocena: 6/10